Skip to main content

To był najlepszy zakład w Białymstoku

Wiesław Zackiewicz – w Fastach od 18 września 1975 r. do 30 czerwca 1998 r. na różnych stanowiskach, najdłużej w zakładowej straży pożarnej

 

Kiedy ktoś pytał go, gdzie pracuję, dumnie wypinał pierś i odpowiadał: „W Fastach!” Tak kochał Fasty, że nawet się nieopodal pobudował i mieszka tam do dziś.

Do Fast przyciągnął go kolega brata. Wiesław Zackiewicz był świeżo upieczonym absolwentem białostockiej budowlanki i z miejsca został przyjęty do działu Głównego Mechanika, a dokładnie do Oddziału Wykonawstwa Inwestycji. Pracował przy osadzaniu wielkich maszyn na halach. Stamtąd przeniósł się do Zakładowej Zawodowej Straży Pożarnej. Ale pełnił też w fabryce wiele innych funkcji. Jego ulubioną było prezesowanie klubowi kajakowemu. Wykonywał też obowiązki zakładowego fotografa i przewodnika wycieczek po kombinacie. To człowiek, co żadnej pracy się nie boi.

Cud własnego „M” i najlepszy sąsiad

Fasty to było całe jego życie, w którym zdarzyło się wiele małych cudów i jeden wielki, który do dziś wspomina z niedowierzaniem. Fabryka dostawała od spółdzielni bloki w stanie surowym na mieszkania dla swoich pracowników. Mogli się starać o nie Fastowiacy i Fastowiaczki
zakwalifikowani do specjalnego programu. Nie wie do końca, dlaczego się w nim znalazł. Widocznie po wycieczce zakładowej na trasie: Grodno, Mińsk, Wilno, na której zżył się z pracownikami różnych sekcji i wydziałów, ktoś szepnął górze, że ten Wiesław to swój chłop. Może dlatego, że zapisał się do ZSMP. Miał już wtedy żonę i córeczkę. Bardzo potrzebowali mieszkania.

Razem z innymi aspirującymi do własnego „M” skierowali go do prac remontowych przy bloku (na końcowym przystanku „piątki” na Dziesięcinach). Była zima stulecia 1978/79. Pracowali przy wykończeniu 8 etatowych godzin, a potem jeszcze 8 społecznie. W sumie 16 godz. w nieogrzewanym betonowym budynku. Nie raz był tam tak zmęczony, że nie wracał już do siebie na Dojlidy, bo trudno było przebić się przez całe miasto. Spał wtedy na prowizorycznym posłaniu na betonie przy rozpalonym koksowniku. Remont zaczęli we wrześniu, a skończyli już w lutym 1979 r.

Mieszkania przydzielano w losowaniu. W dniu losowania stawiła się cała załoga remontowa czekając na werdykt. Robotnicy zobaczyli, że stoi między nimi taki jeden, który nie przepracował ani dnia. Zapanowało wzburzenie: jak to, oni sobie żyły wypruwali, a tu przychodzi taki na gotowe. Wiesławowi przypadło M-3 (38 m.kw., dwa pokoje z kuchnią) na pierwszym piętrze, a jego sąsiadem został właśnie ten obcy. Na początku Zdzisław traktował go z rezerwą, ale potem stali się najlepszymi przyjaciółmi. Do tej pory przyjaźni się z Marianem Wachowcem, który jak się okazało wcale nie dostał mieszkania „po znajomości”. Kierownictwo Fast ściągnęło go jako fachowca z Łodzi kusząc kawalerką.

21 spływów po Dunajcu

Najpiękniejsze chwile w Fastach to były jednak turystyczne wyjazdy. W 1980 roku koledzy namówili go na wycieczkę w Pieniny. Pojechał z klubem piechurów. Zadaniem jego grupy było m.in. przygotowywanie bazy da kajakarzy, którzy płynęli Dunajcem. Tak się zdarzyło, że kajakowy partner Lili Kwiatkowskiej, fastowskiej bibliotekarki, zaniemógł i zapytała czy Wiesław by z nią nie popłynął. Nigdy do tej pory nie wiosłował. To był jego pierwszy spływ kajakiem. Wsiąkł na amen.

Od tamtej pory 21 razy spływał Dunajcem, ostatni raz w 2019 roku. Stał się organizatorem kajakowych wypraw, także tych międzynarodowych, np. Loarą, za co zdobywał oficjalne, wyrażone na piśmie podziękowania od dyrekcji zakładu. Z czasem, jako naturalny kandydat, został prezesem fastowskiego klubu kajakowego. Z sentymentu zachował dwa tomy klubowych kronik.

Korzystał też z innych ofert – PTTK czy Orbisu. W 1980 roku pojechał na wycieczkę Kijów – Erewań. Kiedy podróżowali w Jastrzębiu trwały rozmowy między PZPR a Solidarnością. Spędzili wiele godzin w autobusie. Nic nie wiedzieli o przebiegu i wynikach negocjacji. W Kijowie przyjęto ich z niezrozumiałą dla Fastowiaków wrogością. Dziwili się, że Kijowianie odnoszą się do nich nieprzychylnie, nazywają Polaków niewdzięcznikami. Doszło do tego, że przez Solidarność wyrzucili ich z trolejbusu. Dojechali do Erewania, a tam nastroje wręcz odwrotne. Spotkani ludzie obściskiwali ich, zapraszali do domu, stawiali wino, powtarzali: „Nam taki Wałęsa potrzebny”. Ale fakt faktem, że po stanie wojennym atmosfera w Fastach bardzo się zepsuła. Chował się w tym trudnym czasie do ciemni, która mieściła się w zakładowym schronie.

W fabryce obowiązywały dwa zakazy: palenia i fotografowania

Wiesław uważa, że to przez te wycieczki właśnie został zakładowym fotografem. Raz i drugi zamówiła u niego zdjęcia ze spływu „Gazeta Fastowska”. Spodobały się, zaczął robić ich coraz więcej. Aż zaproponowali mu dodatkową fuchę w Zakładowym Ośrodku Kształcenia i Informacji (wcześniej Propagandy), którego kierownikiem był pan Czurak. Miał oficjalnie fotografować Fasty. To był przywilej, bo w fabryce generalnie obowiązywały dwa zakazy: palenia i fotografowania.

Dostał sprzęt i ciemnię. Pieniędzy z tego wielkich nie było, ale poznał mnóstwo ludzi. Regularnie chodził po wydziałach robić portrety przodownikom pracy, nowych mistrzów itd. Delegowano go na przykład, by dokumentował „montaż głowiczki przędzącej przędzarki bezwrzecionowej”. Fotografował zakładowe imprezy: bale włókniarza, akademie z okazji Rewolucji Październikowej, 1-go Maja. Robił wystawy np. „Piękno BZPB Fasty w 40-lecie PRL”. Lubił tę pracę, wywołał tysiące fotografii i żałuje, że przepadły, bo kiedy odchodził z Fast w 1998 roku wszystko zostawił w ciemni i pewnie wylądowało na śmietniku. Zabrał tylko osobiste zdjęcia i kroniki klubu kajakowego.

Z uwagi na dobrą znajomość zakładu został też przewodnikiem po Fastach. Niemal codziennie przychodziły wtedy do fabryki szkolne wycieczki, głównie z liceów i techników. Trzeba było im zaprezentować proces jak z przędzy powstaje tkanina. Najwięcej do pokazania było na wykańczalni. Kiedy zbliżali się do bielnika młodzi od razu zatykali nosy, pytali co tak cuchnie zgniłymi jajami. Odpowiadał im, że idzie się przyzwyczaić, on już na to nie zwraca uwagi, a są ludzie, którzy pracują tam całymi dniami.

Odpowiadał za sprzęt strażacki, ścigał palaczy

W centrali telefonicznej pracował jego serdeczny przyjaciel Grzesiek Bucza. Razem pływali kajakami i jeździli na wycieczki. Wpadał do niego w wolnych chwilach i tam spotykał dowódcę fastowskiej straży pożarnej Antoniego Lebiedzińskiego, który zapytał go któregoś razu czy nie
chciałby wstąpić do jego brygady. Chciał. W 1983 roku przeszedł kurs na młodszego podoficera i trafił do oddziału bojowego. Potem odpowiadał za przygotowanie i utrzymanie sprzętu. Zwykle, kiedy widział, że jakieś procedury są niedopilnowane, czy, że coś się zepsuło, to szedł do kierownika wydziału i za klika dni miało być naprawione. Tu nie mogło być żadnej prowizorki.

Zakładowa straż miała dwa wozy, jeden – marki Jelcz bardzo jak na tamte czasy nowoczesny, z wielkim zbiornikiem na wodę. Poza dbaniem o bezpieczeństwo kombinatu wspierali też miejskich strażaków, bo na niedalekiej krzyżówce przy szosie ełckiej bardzo często dochodziło
do wypadków. Tam interweniowali wiele razy. Reguła jednak była taka, że 50 proc. sił przeciwpożarowych zawsze zostawało w Fastach, na wypadek pożaru. Do tego dochodziło jednak bardzo rzadko. Pamięta jeden duży pożar w kombinacie. Paliła się przybudówka przy tkalni średnioprzędnej, zginął wtedy człowiek, ale to było zanim został strażakiem.

Jednego nie mógł ścierpieć: palenia w pracy, a to była plaga. Były wyznaczone palarnie przy wydziałach, ale zawsze znaleźli się tacy, którzy kopcili w niedozwolonych miejscach. Kiedy go widzieli rozchodziło się: „Uwaga! Zacny idzie”. Recydywiści palili bezczelnie przy rampie
kolejowej.

Kiedy zaczął się upadek Fast pracował na pół etatu. Wiedział, że zwolnienia go nie miną. Razem z dowódcą Lebiedzińskim nie zdecydowali się przejść do miejskiej komendy straży pożarnej, zostali w zakładowej komórce. Wypowiedzenie dostał w 1998 roku, w kolejnej fazie
grupowych zwolnień. Przykro, ale tyle dobrego go spotkało w tej fabryce, że do dziś na jej wspomnienie, kręci mu się w oku łezka. To był najlepszy zakład w Białymstoku.

Zadanie dofinansowane ze środków z budżetu Miasta Białegostoku.