Grażyna Adakimowicz – w Fastach od 1978 roku do 2006, czyli do końca

Nie była specjalnie zachwycona, kiedy tata załatwił jej pracę w Fastach. W latach 70. straszyli zbuntowanych nastolatków: jak nie będziesz się uczyć to w Fastach wylądujesz. Jak kogoś z liceum wyrzucili, to trafiał do szkoły do fabryki. Tam zawsze trzeba było ludzi.

Fastowska rodzina

Cała rodzina pracowała w Fastach. Tata, Zygfryd Wróbel w 1956 roku zakładał światło dla kombinatu, kiedy Fasty powstawały. Stawiał słupy i całą sieć elektryczną. Jak były awarie to wiecznie po niego przyjeżdżali, ponieważ wiedział, gdzie co jest. Był poważany w fabryce. Pracował w tzw. głównym energetyku. Załatwił pani Grażynie etat w kombinacie. Siedzieli potem na jednym piętrze i spotykali się na przerwach śniadaniowych i na stołówce. Mama zatrudniona była w tkalni średnioprzędnej, siostra najpierw była z mamą na średniej, a potem na wykańczalni w dziale wzornictwa. Brat, tak jak tata dostał posadę w głównym energetyku, ale w dziale hydraulików. Bratowa pracowała na średnioprzędnej, szwagier na wykończalni na drukarni, ciotka w rachubie, a mąż w elektrociepłowni. W sumie 9 osób z rodziny.

Dział socjalny

Zaczęła od składalmi, jak wszyscy, którzy chcieli potem przejść do biura. Była tam fajna kierowniczka, pani Teresa Mączyńska. Motywowała dziewczyny do nauki, pchała dalej. Pani Grażyna wyuczyła się na krojczynię, a potem przeszła do działu socjalnego w biurowcu.

Zajmowała się zaopatrzeniem stołówek, ośrodków wczasowych, całej bazy gastronomicznej i wypoczynkowej Fast. Był to młody dział, który tętnił życiem. Ciągle gdzieś się jeździło. Czasy były takie, że pieniędzy miało się full, ale nic nie można było za nie kupić. Wszystko trzeba było załatwić, wykombinować. Pani Grażyna jeździła więc do Polleny w Poznaniu po środki chemiczne i czystości: pasty BHP, proszki, mydła. Elektrociepłownia w Fastach była dość stara. Regularnie był problem z pasami transmisyjnymi, ciągle się zużywały. Weszła więc w kontakt z Hutą Katowice, która objęta była specjalnym rządowym programem i miała wszystko. Stamtąd te paski organizowała. Z kolei z regionu wszyscy do Fast po coś przyjeżdżali – z PKS po uszczelki, po te paski klinowe, po farby.

Saturatornia i gotowalnia

Żaden zakład w Białymstoku ani nawet w województwie nie miał tak dobrze zorganizowanej pomocy socjalnej. Fasty miały trzy ośrodki wypoczynkowe, stołówki, bibliotekę, sklep, wypożyczanie sprzętu. Była i własna saturatornia w budynku, który nazwali schronem. Zakład miał swoje skrzynki, swoje butelki i sam robił pracownikom wodę sodową. Każdy dział przynosili puste butelki, odbierał pełne. Tylko Pani Grażyna musiała co jakiś czas do Pleszewa jeździć, żeby wydębić saturatory. W kombinacie każdy pracownik miał prawo do ciepłego mleka. Działała też gotowalnia mleka.

Fasty to, można powiedzieć, było małe miasteczko. Jak kobieta nie miała czasu zrobić zakupów, to w fabryce był dostęp do wszystkiego i jeszcze obiad w trojaczkach do domu zaniosła. Mogła się nawet ubrać. Funkcjonował sklep z odzieżą, organizowali kiermasze, sprzedawali z samochodu warzywa i inne towary. Na miejscu był lekarz (każdy wydział miał swojego) i dentysta, i ginekolog, i laryngolog. Przychodnia miała swoje laboratorium. Działała poczta, ORBIS, gdzie bilety można było kupić. Dzieci miały przedszkole przy Żabiej.

W kryzysie, kiedy wszystko było na kartki sprowadzała palącym pracownikom papierosy. Zamawiała długie odrzuty, które trzeba było potem na miejscu ciąć. Jeździła też wtedy po wsiach. Skupowała cebulę, ziemniaki, jabłka, jajka, pieczywo. Rolnicy zaraz flaszkę na stół czy czekoladę, żeby tylko do nich kupić. Fasty to był dobry kontrahent. Potem z samochodu sprzedawali wszystko ludziom w fabryce, po cenach ustawowych, a w sklepach w tym czasie tylko ocet stał na półkach. Prawda jest taka, że nigdzie nic nie było, a ten, co pracował w Fastach miał wszystko.

Stołówka i wczasy

Jedzenie na potrzeby wszystkich fastowskich wydziałów gotowano w lokalu “Prząśniczka”, gdzie była główna kuchnia. Osoby, zatrudnione jako przewoźnicy zup, rozprowadzali dania na wydziałowe stołówki. Wszystkie wydziały miały swoją stołówkę, oprócz biurowca. Urządzone były prosto. Najpierw stały długie stoły, żeby można było usiąść w więcej osób. Potem zamienili na małe, czteroosobowe. Zawsze serwowano dwa dania do wyboru. W fabrycznych stołówkach było zdecydowanie taniej niż na mieście, nawet o połowę w porównaniu z białostockimi barami. Każdego poranka w dziale socjalnym byli wyznaczani pracownicy, którzy zanim zaczęto wydawać jedzenie, chodzili sprawdzić jakość potraw w stołówkach. Próbowali na przykład czy zupa nie była skwaśniała, ziemniaki nie przesolone. Fasty miały pod Zawykami swoją tuczarnię. Wieprzowina trafiła do kuchni w “Prząśniczce”, ale część mięsa była też sprzedawana w “schronie” pracownikom. Znikało natychmiast, nie dla wszystkich starczało.

Fastowiacy spędzali urlopy w dwóch ośrodkach wczasowych: w Augustowie i Karwicy. Dostawali też skierowania od Zjednoczenia dla przemysłu lekkiego. Można było jechać w góry i nad morze, do Międzyzdrojów, Darłówka, Lęborka, Szklarskiej Poręby. Kosztowało to grosze.

Dzieci miały swój ośrodek kolonijny w Doktorcach nad Narwią. Przed sezonem było istne urwanie głowy. Zatrudniano opiekunów, szefa kuchni, kucharki, lekarza, kaowca. Szło zamówienie do PSS na produkty na kolonie i żeby wszystko przywieźć potrzebna była duża ciężarówka.

Nysa z sejfem i akcje na pożegnanie

W Fastach funkcjonował też dział transportu. Była bocznica kolejowa, z której zniknął kiedyś załadowany tkaninami wagon. Koleją przewożono towary do Związku Radzieckiego, głównie drelichy. Pieniądze transportowane były konwojem zakładowym, który ochraniała straż przemysłowa. Nie mieli przed nią fastowacy wielkiego respektu, bo składała się ze starszych panów. Jej komendant woził wpłaty do banku nyską przystosowaną do przewozu pieniędzy, czyli taką ze skrzynią przyspawaną do podłogi, która udawała sejf.

Jak były strajki w latach 80. to cała miejska komunikacja stała – i MPK i PKS. Szef wysyłał wtedy Panią Grażynę nyską po wsiach, żeby pozwoziła pracowników do fabryki. Maszyny musiały przecież chodzić. Wojsko też jeździło po ludzi. Pojawiła się zaraz prywatna inicjatywa. Kto miał większy dostawczy samochód to przerabiał go na pasażerki. W żuku improwizowane ławki montowali i gotowe.

Ale już się wszystko sypało. NFI położyło Fasty, czyli Narodowy Fundusz Inwestycyjny, choć miał poratować. Według Pani Grażyny, zakład już wtedy był spisany na straty. Wyglądało na to, że państwo chce się go pozbyć, wyciągnąć ile się da i zamknąć. Poza tym, chińszczyzna zalała rynek.

Zaczęto rozdawać ludziom zakładowe akcje. Byli nawet cwaniacy, którzy skupowali je od pracowników przy portierniach – akcja za złotówkę. Przeliczyli się, teraz to bezwartościowy papier. Pani Grażyna zachowała jednak swoje i chce wierzyć, że Fasty można było uratować, że to mogła być perełka.

Zadanie dofinansowane ze środków z budżetu Miasta Białegostoku.

Skomentuj