Regina Godlewska – w Fastach od 1961 roku do 1997

Czasami w autobusie, jadąc po nocnej zmianie torebka łupnęła na ziemię i człowiek łapał się na tym, że przysnął stojąc. Często i przy krosnach „śpik” brał. Opierała głowę o kosz z cewkami i drzemała kapkę. Jak była dobra pruczka, to zastępowała na pół godzinki i można było do kantorka dla matek karmiących wymknąć się i pół godziny pospać.

Klasa C – tkacka

Regina nie marzyła o pracy w Fastach. Po prostu wiedziała, że musi opuścić dom we wsi Szymki pod białoruską granicą, bo była ich tam 6 dzieci i nie dla każdego starczało miejsca. Kto umiał już wszystko wokół siebie zrobić, musiał zacząć sam zarabiać na chleb.

W Białymstoku o pracę było najłatwiej. Przyjechała do miasta, kiedy miała 14 lat. Najpierw była nianią. Pilnowała małego chłopca przy ulicy Złotej i tam gospodyni powiedziała jej, że powinna się dalej uczyć, jeśli nie chce biedować. „Do Fast idź” – poradziła.

Przyjęto ją do dwuletniej szkoły przyfabrycznej, do klasy C – tkackiej. Równoległa kształciła prządki. Naukę wspomina dobrze. Dwoje nauczycieli zapadło jej w pamięć najbardziej – Krystyna Filipowicz, matematyczka i Elżbieta Sokołowska, polonistka. Szkoła polegała na tym, że cztery dni uczyło się teorii, a na dwa chodziło na hale, gdzie pracowała na ośmiogodzinnej zmianie w tkali. Przez wszystkie etapy trzeba było przejść, żeby wiedzieć coś o tkaniu. Pracowała więc kolejno jako przewijarka, cewiarka, na snowadłach, a potem dopiero jako tkaczka przy krosnach.

Dzień tkaczki

W 1962 roku stanęła przy swoich krosnach. Każda tkaczka miała do obsługi kilka maszyn, jak robiła materiał jednolity to od 9 do 12, albo 3 – 4 przy kolorowych. Na hali stało 800, a nawet 1000 krosien. Każde miało swój numer i przynależało do określonego zespołu. Zespół tworzył majster i trzy taczki, które w sumie na tkalni białej obsługiwały 33 – 34 maszyny.

Pani Regina zaczynała od kolorówki. Po roku przenieśli ją na tkalnię białą, która właśnie została oddana do użytku. Dzień pracy wyglądał tak: wstawała o 4 rano, o 4.30 miała autobus. Podwoził ją pod sama fabrykę. Szło się najpierw do przebieralni. Nakładała fartuch, buty, nauszniki. Słuchawki były obowiązkowe, choć niewygodne. Niektóre dziewczyny wzmacniały je sobie blaszkami, żeby nie spadały, ale okazywało się, że wyrywały włosy. Jedna wyłysiała na czubku głowy od tego. Hałas jednak był tak okropny, że nie dawało się bez nauszników.

Najpierw pracowało się na trzy zmiany. Przejmowała pracujące krosna od tej, która schodziła ze stanowiska. Majster zaznaczał na płótnie kredą, gdzie poprzedniczka skończyła. Na krosnach zamontowane był liczniki, podawały ilości w tysiącach wątków. Do każdego była karta, na której tkaczka zapisywała, ile podczas swojej zmiany zrobiła. Spisywaczki z rachuby każdego ranka zbierały te karty i na tej podstawie wyliczały miesięczne pensje. Jak były tylko dwie zmiany, to ta, która przychodziła na rano uruchamiała maszynę.

Zmianę zaczynało się od parzenia kawy. Nie było żadnego pomieszczenia socjalnego (tylko pokoik dla ciężarnych i karmiących, ale tam zawsze ktoś spał). Wodę gotowało się grzałką wprost przy krosnach. Niektóre dziewczyny robiły grzałki z żyletek. Zdarzało się, że którąś prąd popieścił czy ogień gdzieś wybuchł.

Zmiana dzienna, zmiana nocna

Regina nie chodziła na stołówkę. Za daleko miała ze swojego stanowiska. Kolejki zawsze tam zresztą były. Musiałaby na pół godziny kogoś na zastępstwo znaleźć, bo maszyny nie można było przecież wyłączyć. Przynosiła więc kanapki i jadła nie przestając pracować. Zresztą od tego, ile zrobiła zależał zarobek. Jak utkana była cała bela (sztuka) to wózkarze zawozili ją do brakarni. Tam oceniali jakość i klasyfikowali tkaniny. Dostawało się 1, 2 lub 3 gatunek. Jak pierwszy do pieniążków było więcej. Ale najczęściej wychodził drugi, a jak zdarzył się 3, to dyspozytor wzywał na dywanik.

Kiedy była panną lubiła poranne zmiany, a jak wyszła za mąż i urodziły się dzieci, to wolała nocne. Wracała do domu, odprowadzała dziecko do żłobka, potem dwie godziny snu. Wstawała ogarnąć dom i załatwić coś na mieście. Przed pracą czasami udawało się jeszcze dwie godziny zdrzemnąć. Snu miała tak z cztery godziny na dobę. Dawała radę, ale czasami rano, jadąc w autobusie torebka bęc! spadnie na ziemię i łapała się na tym, że przysypia, albo przy krosnach łapał ją śpik. Tkaczki pomagały sobie. Jak jedna już nie dawała rady, to druga z zespołu brała na siebie jej maszyny i można było na chwilę pójść się przespać do kantorka.

Tkalnia biała

Trudno powiedzieć, kto miał gorzej, prządki czy tkaczki. Na przędzalni było pełno kurzu i straszna wilgoć. Na tkalni z kolei panował niesamowity huk. Temperatura miała utrzymywać się w okolicach 30 stopni C. Pilnowała tego specjalna ekipa, nazywana klimatory. Ale przeważnie było strasznie gorąco. Tkalnia przedzielona była wzdłuż na trzy sale. Przy wejściu siedział w swoim pokoiku dyspozytor, który miał oko na całą halę. Po dwóch stronach wejścia były schody na górę, gdzie mieściły się dwie przebieralnie i łazienki. Zamiast zlewów zamontowano koryta do mycia rąk. Było też pięć otwartych pryszniców.

W pierwszej sali stały krosna czterokolorowe. Powstawały na nich fastowskie kraty i pasy. Druga sala to dział przygotowawczy, gdzie pracowały cewiarki, przewijarki, snowadła, klejarki. Do tych ostatnich chodziło się na przykład po mąkę ziemniaczaną jak nie było w sklepie. W trzeciej sali, gdzie pracowała pani Regina stały tylko saurery, najszybsze z fastowskich krosien. Wytwarzały materiały białe albo jednolite. Z tkalni białej najdalej było do wyjścia, dlatego Regina nigdy nie zdążyła dobiec na czas jak przyjechał na zakład ktoś z mięsem albo innymi chodliwymi towarami. Raz zorganizowali kiermasz literatury w Fastach i udało jej się kupić książkę. To był “Słownik wyrazów obcych”. Ma go do dziś. Przy białej była palarnia. Chyba wszystkie dziewczyny paliły. Na tkalni działała też sekcja handlująca bimbrem, ale to nie na jej sali.

Mówiło się, że jak Fasty budowali to przy okazji wyrosło też osiedle Bacieczki. Dlatego ściany fabryki były dziurawe, a z dachu wiecznie się lało. Nad krosnami tkaczki miały ustawione baldachimy z folii, takie namioty osłaniające krosna. Podczas ulewy ściekało z nich na podłogę i tworzyły się wielkie kałuże. Jak przyjeżdżała ważna delegacja musiały te kałuże zmywać, żeby było tip top.

Fastowska hierarchia

Tkaczka była nisko, ale nie na samym dnie. Niżej były smarowaczki, czyściarki, nakładaczki, wiązaczki, pruczki czyli pomocniczki tkaczek i sprzątaczki. Pierwszym przełożonym tkaczki był majster w jej zespole. Każdą salę nadzorował salowy, cały wydział dyspozytor. Nad nim był kierownik, a potem dyrektor. Z biurem w zasadzie nie miały kontaktu. To był inny świat, w Białym Domu wszyscy byli bliżej koryta i się wysoko nosili. Z Fast można było nieźle żyć, ale trzeba było mieć kontakty. Na przykład na portierni, jak się miało znajomego wartownika, to można było wnieść i wynieść, co się chciało. Ona nie miała znajomości.

Zarobki

To nie była praca jej marzeń, ale nie narzekała. Na szczęście nie trafiło w nią nigdy czółenko, nie miała wypadku. Była raz na wczasach fastowskich, ale na orbisowską wycieczkę nigdy się nie załapała, trzeba było mieć układy z biurowcu. Dzieci jeździły na kolonie. Była dobra opieka medyczna. To też trzeba doliczyć, bo zarobki w Fastach były ogólnie raczej słabe.

Pamięta, że pierwsza pensja, jaką dostała wynosiła 150 złotych. Za stancję płaciła wtedy 100 złotych. Buty kosztowały około 20. Przepracowała w Fastach 35 lat. Na emeryturę odeszła w 1997 roku. Płakała. Miała 50 lat i nie wiedziała, co ze sobą dalej zrobić. Kombinat ledwo już prządł. Koleżanki jej zazdrościły, bo miała już pewną emeryturę, a one wahały się iść na świadczenie przedemerytalne czy nie. Emerytury dostała 518 zł. Potem to ona zazdrościła tamtym, bo dostały dużo więcej. Ale nie żałuje, że odeszła. Pracę dodatkową znalazła szybko i mogła się wreszcie wyspać.

Zadanie dofinansowane ze środków z budżetu Miasta Białegostoku.

Skomentuj