w Fastach od 1973 r. do 1997 r.

Jedyna suwnicowa w historii Fast

Kiedy dzieci przychodziły do niej fabryki prosiły, żeby powoziła je na suwnicy. To było zabronione, ale jak tu dzieciom odmówić takiej atrakcji. W końcu mało która mama miała taki „czadowy” zawód.

Synowie są już dorośli, babcia Cecylia niańczy już swoje wnuki, ale całkiem niedawno wzięło ich na sentymenty i postanowili zobaczyć, jak wygląda to miejsce przy rampie, gdzie kiedyś była suwnica. Poszła tam pierwszy raz, odkąd odeszła z pracy na zasiłek przedemerytalny. Żal było patrzeć, bo nic nie zostało z dawnej potęgi Fast. Tam, gdzie pracowała, stoi teraz nowy budynek, reszta to smętne ruiny z oknami zabitymi dyktą. Nie będzie tam więcej chodzić.

Przyjąłbym cię od razu, gdybyś była facetem

Pochodzi z małej wsi koło Krypna. Miała sześcioro rodzeństwa, z czego pięcioro przeżyło, bo na wsi żyło się ciężko. Najstarszy brat, kiedy skończyła szkołę podstawową zabrał ją do siebie, do Szczecina, żeby ulżyć matce i ojcu i żeby mogła dalej się uczyć. Poszła do szkoły zawodowej przyuczyć się na kucharkę. W trakcie nauki zaproponowali chętnym ukończenie kursu obsługi suwnicy w Warszawie. Chciała zobaczyć stolicę, zgłosiła się i okazało się, że suwnica z nią współgra, że lubi tę precyzyjną pracę na wysokości. Po kursie pracowała kilka lat w stolicy na suwnicy na kolei, potem wyjechała na Śląsk. Pracowała w Krosnowicach, 7 km od Kłodzka. Miała 24 lata jak urodziła syna i wróciła do rodziny, do Białegostoku. Wtedy zobaczyła ogłoszenie, że poszukują tu suwnicowych. Pomyślała, że dobrze być bliżej domu.

Kiedy przyszła na rozmowę o pracę, majster powiedział: „Ja bym cię od razu przyjął, gdybyś była facetem, a tak to nawet nie będziesz miała gdzie się przebrać. Nie mamy przecież damskiej szatni. Zajrzyj jutro, jak nikt się nie zgłosi to pomyślimy”.

Wakat był nadal i majster nie miał już wymówek. Mundurek – bluzę i spodnie robocze dostała męskie, a szatnia znalazła się u laborantek. Na początku koledzy ją testowali, różne zaczepki były, popisy. Uważali, że nie da rady. Pierwszego dnia pracowała z jednym panem, który miał ją uczyć pracy na suwnicy. Poszedł zjeść kanapkę, a tu nasypali pryzmę węgla, więc zabrała się za jej rozładowywanie. Ten człowiek wraca z przerwy i zaczyna wrzeszczeć: „Co ty tu wrabiasz?! Do garów jak nie potrafisz”. Odpowiedziała, że jak będzie siedzieć to się niczego nie nauczy. Usłyszał to wszystko brygadzista, kazał mu się uciszyć i zawyrokował: „Od jutra ona idzie na suwnicę”. I tak się stało. Na zmianie było czerech pracowników, ona i trzech mężczyzn. Musiała pokazać, że się ich nie boi, parę razy puściła soczystą wiązankę i dali jej spokój. Potem się zakolegowali, dalej z niektórymi ma dobre relacje. To tylko na Podlasiu suwnicowa to była baba dziwo, w Warszawie czy na Śląsku spotykało kobiety na tym stanowisku. Ale w Fastach była tylko ona.

Sama sobie panią była na suwnicy

Praca na suwnicy przypomina trochę kierowanie dźwigiem budowalnym, tylko, że tu kabina jest ruchoma, suwa się od punktu do punktu z ładunkiem. Praca na suwnicy wcale więc nie wymagała siły fizycznej tylko precyzyjnej obsługi. Trzeba było być bardzo uważnym, żeby nikogo nie przydusić. Raz zdarzył się wypadek, że łyżka poturbowała kogoś na dole.

Uwielbiała ten moment, kiedy wdrapywała się po drabinie na suwnicę, a to było nad lokomotywą, może na wysokości 5-6 metrów nad ziemią i obserwując wszystko przez malutkie okienko w podłodze nabierała łyżką węglowy miał i przenosiła go na taśmę, a on dalej jechał do kotłowni, gdzie zasilał całą fabrykę. I tak przez 8 godzin, piątek, świątek i niedziela. W tej pracy nie było dni wolnych, kombinat musiał być cały czas zasilany energią z węgla. Zasuwali na trzy zmiany, potem wprowadzono cztery i było trochę lżej. Ranna zmiana zaczynała się o 5.00. Mieszkali wtedy na Dojlidach, musiała więc wstawać o 2 rano, dojechać „piętnastką” do centrum, a stamtąd zabierał ją fastowski autobus. Wcześniej mieszkali w tak ciasnej stancji, że wychodząc do pracy przechodziła nad śpiącymi ludźmi. Mimo więc, że lubiła tę pracę, bo była sobie sama panią na suwnicy, było tak ciężko, że raz w desperacji postanowiła odejść. W Dąbrowie Górniczej otwierali nową hutę, szukali ludzi na suwnicę. Tych spoza regionu kusili przydziałowym mieszkaniem. Tak bardzo dość maiła życia kątem na kilku metrach kwadratowych, że poszła do kierownika i powiedział, że się zwalnia i wyjeżdża na Śląsk. Odpowiedział: „Nigdzie ty nie pojedziesz! Pierwsze mieszkanie jakie sią zwolni będzie twoje”. I rzeczywiście niedługo dostała 35-metrowe mieszkanie w bloku przy ul. Przędzalnianej, z drugiej ręki wprawdzie, do remontu, ale własne. Pamięta ten moment, kiedy wniebowzięta obchodziła te dwa pokoje powtarzając pod nosem: „Moje, moje”. Taki moment szczęścia pamięta się na całe życie.

10 wagonów węgla dziennie

Nigdy nie kusiła jej inna posada, nie chciała do biura czy laboratorium. Raz zaszła na tkalnię, a tam hałas, kurz. Straszne to było, nie dla niej. W Głównym Energetyku nieźle też płacili, za niedzielę i święta jak za nadgodziny. Nocne zmiany (tygodniowe) były ciężkie i nikt jej tam nie traktował ulgowo, dlatego, że kobieta. Urodziła trójkę dzieci. Macierzyński trwał 3 miesiące, wychowawczych nie było. Szczęśliwie, w Fastach pracował też jej mąż, więc wymieniali się przy dzieciach.

Pracy było huk. Czasami 50 wagonów do rozładowania. Wedy wszyscy się uwijali, bo trzeba to było zrobić wszystko w dobę, inaczej zakład musiałby płacić tzw. „osiowe”, czyli karę za przestój. Jednego dnia potrafiła więc nawet do 10 wagonów węgla rozładować. Dostawała dyplomy, uznanie więc jakieś było. Gorsze czasy przyszły po transformacji. Ludzi zwalniali, niektórzy sami uciekali. Zaczęły się też niepokoje w załodze, gorsze płace. Przywozili więźniów do rozładunku węgla, bo nie było komu. Uaktywniała się straż przemysłowa, która pilnowała, żeby nie było jakichś sabotaży, bo pracowali blisko strategicznej infrastruktury: kotłów, stacji paliw.

Miała już wtedy 30 lat stażu pracy, 25 w ciężkich warunkach. Mogła odejść na zasiłek przedemerytalny i skorzystała z tego. Fasty poszła odwiedziła ponownie po jakichś 20 latach. Dzieci ją namówiły i niepotrzebnie.  Lepiej było nie widzieć w jaka ruinę zamienił się zakład, który kiedyś był najnowocześniejszy w mieście.


Projekt jest realizowany przy wsparciu finansowym miasta Białystok.