w Fastach od sierpnia 1959 do października 1982 roku

Co to było normowanie w PRL?

Zawodowo zajmowała się normowaniem, czyli określaniem wartości kilograma przędzy lub metra tkaniny czy szpulki nici. To była wyższa matematyka peerelowskiej gospodarki. Ale została też przewodniczką po Fastach, co bardzo lubiła. Znała mnóstwo ciekawostek o Fastach, wiedziała nawet ile razy tkanina wyprodukowana w zakładzie może opasać ziemski glob.

Wyjechała z domu, z małej wsi pod Ciechanowcem, mając 10 lat. Mamy brat był księdzem w Różanie i żeby ulżyć siostrze, która na wychowaniu miała czwórkę dzieci, wziął ją pod swoją opiekę. Dzięki jego pomocy ukończyła ogólniak w Ciechanowcu. Po małej maturze za namową znajomych zdała do policealnej szkoły medycznej w Białymstoku. Jednak praca przy chorych była dla niej istną gehenną. Jako nadwrażliwiec dostawała torsji, mdlała, przed pójściem do szpitala cała się trzęsła. Kolega namówił ją, żeby przeniosła się do technikum włókienniczego. Tam było dużo lepiej. Kiedy go skończyła wróciła do domu, a tam 30 ha do obrobienia i praca, praca, praca…

Któregoś popołudnia przyszedł telegram: „Jak przyjedziesz jutro, będziesz miała pracę”. Rano tatko odwiózł ją na autobus do Białegostoku, podbiegła do koleżanki od telegramu, a ta mówi: „Jedziemy do Fast”. Przepytano ją od góry do dołu ze wszystkiego, od ekonomii, po geografię i matematykę i przyjęli na staż do działu zatrudnienia i płac. Pracowała tam rok i ten czas wiąże się w jej pamięci z dużym strachem, bo trafiła do bardzo ostrej szefowej. Wszyscy w fabryce przed nią drżeli i się z nią liczyli, nawet dyrekcja. Po stażu przeniesiono ją do płac w tkalni kolorowej połączonej z farbiarnią. Tam jej przełożoną była wspaniała kobieta – pani Jurak, wykształcona inżynierka zaraz po studiach w Łodzi. Kobiety na takich stanowiskach i z takimi kompetencjami były wówczas we włókiennictwie rzadkością. Popychała inne dziewczyny, żeby się uczyła. Ale ostatecznie do studiów namówi ją pan Lerman. Skończyła na SGPiS kierunek ekonomika przemysłu.

Norma i akord

Najdłużej pracowała w Fastach na stanowisku zastępcy kierownika wydziału organizacji i normowania pracy. Komórka ta powstała w 1962 roku. Jej nazwa brzmi tak abstrakcyjnie i niedzisiejszo, że trudno zrozumieć co tam właściwie robiła. Tłumacząc najkrócej: obliczała normę dla każdego produktu, który wychodził z fabryki. Dalej niejasne? No właśnie. Trzeba wrócić do realiów peerelowskiej gospodarki, żeby mieć pojęcie jak działał ten system.

Większość robotników i robotnic w Fastach pracowała na tzw. akord. Pani Irena go szacowała i przeliczała stawki na podstawie bardzo skomplikowanych wzorów, których nauczyła się na specjalnych kursach. Normowanie to była wtedy w Polsce wielka nowość – choć zapożyczona od angielskich przemysłowców – i przywiązywano do tego wielką wagę. Biorąc pod uwagę wydajność, koszt i rodzaj materiału itd. pracownice tego działu wyliczały cenę na jednostkę finalnego produktu, wychodzącego z konkretnej maszyny np. kilograma przędzy, szpulki nici, metra czy beli tkaniny, wałka mieszanki ze zgrzeblarek. Zapisywacze produkcji z poszczególnych oddziałów codziennie notowali w księgach, ile czego na poszczególnych stanowisku zostało wyprodukowane. Po miesiącu robili podsumowanie i na tej podstawie naliczało się pensje. To był fastowski akord.

Na czym polegało normowanie?

Normowanie to obserwacja i wyciąganie średniej. Jednego dnia szacowała na przykład pracę tkaczek. Podchodziła do krosna i sprawdzała jakie są jego obroty: czy 120 na minutę czy 1000 na minutę, jak w przypadku elektrycznych. Spisywała asortyment produkowany na tej maszynie i licznik. Obserwowała pracę ze stoperem i notowała, ile razy zerwała się nitka, jak często tkaczka musiała wymieniać cewkę w czółenku (bo tą przerwę trzeba było odliczyć, a także zdiagnozować, czy jej powodem była słaba przędza jest czy mniej sprawne krosno). Wszystkie te zabiegi były po to, by ustalić wydajność maszyny, a potem cenę produktu, który z niej wychodził, a na końcu pensję robotnicy, która przy niej pracowała.

Normowała różny asortyment, maszyny i procesy. Najpierw wprowadzała normy na tkalni białej, a potem na wykańczalni, do której przynależała drukarnia i farbiarnia. Każda norma musiała być zatwierdzona przez Zjednoczenie Przemysłu Włókienniczego przy ul. Sienkiewicza w Łodzi. Dla Fast w 99 proc. wizyta tam kończyła się sukcesem. Dopiero potem normy stawały się obowiązujące.

Służyły one też do planowania produkcji i zatrudnienia w zakładzie. Na przykład, jeśli było zamówienie na 100 tys. wiskozy w kwiatki, to normy pozawalały ustalić, czy jest wystarczająco duża tkaczek, by temu sprostać. W normę wliczano też koszty, a więc: zakup surowca np. w Pakistanie, jego transport, rozładunek z rampy, rozłożenie w magazynie, rozczesywanie przez zgrzeblarki (surowiec często był zanieczyszczony łuskami itd.), przygotowanie nici przez tzw. manipulanta, który tworzył je pod zaplanowane do produkcji tkaniny (np. jeśli materiał o nazwie „Paulina” miał się składać w 63 proc. z elany a w 37 z wiskozy to on musiał taką nić zrobić). Dopiero potem surowiec szedł do przędzalni, a dalej do tkalni (białej albo kolorowej) i wykańczalni.

Ustalając finalną cenę i płace trzeba było mieć te wszystkie etapy na uwadze. Dzisiaj nazwalibyśmy to biznesplanem na produkcję poszczególnych artykułów.

Przewodnik po Fastach

Niedługi po rozpoczęciu pracy zapisała się do PTTK (Polskiego Towarzystwa Turystyczno-Krajoznawczego). Kiedy jeszcze nie miała dzieci korzystała z zakładowych wycieczek. Udało jej się pojechać w objazd po południu Europy. Była na Bałkanach, w Turski, Grecji, Włoszech. Do dziś wyjazd ten wspomina z rozrzewnieniem. Normując, musiała natomiast poznać wszystkie zakładowe procesy miała wstęp i zaglądała do różnych wydziałów. Dlatego, że dobrze znała każdy zakamarek fabryki zaproponowano jej, by została przewodnikiem po kombinacie. Miała obawy, bo nie była szczególnie przebojowa ani odważna, ale zgodziła się. W Fastach było 3 przewodników. Czasami, zwłaszcza kiedy przyjeżdżała wycieczka z innego włókniarskiego przedsiębiorstwa, o wydziałach opowiadali szczegółowiej ich szefowie. Jako przewodniczka uczyła się parametrów maszyn, umiała scharakteryzować różne tkaniny. Miała też przygotowane anegdotki i ciekawostki o Fastach, np. ile razy można tkaniną wyprodukowaną przez rok w białostockim kombinacie okrążyć całą kulę ziemską.

Fasty było atrakcją turystyczną i jednym z najchętniej odwiedzanych przez przyjezdnych miejsc w mieście. Co ciekawszego było w latach 60. było w niespełna 100-tysięcznym Białymstoku do zobaczenia? Sierżan czy Agnella, przy Fastach zatrudniających blisko 7 tys. ludzi, wydawały się niedużymi przedsiębiorstwami. To była rozpoznawalna marka Białegostoku. Nowoczesny, zautomatyzowany, wzorcowo prowadzony kombinat. Najczęściej odwiedzały go wycieczki z innych zakładów pracy, czasami szkolne. Pamięta wizytę turystów z NRD. W ciągu roku oprowadzała ze 40 takich grup. Wycieczka po kombinacie trwała około 2 godz.

Największe wrażenia na odwiedzających Fasty robił wydział wykańczalni. Z wysokiego podestu obserwowało się 12 wielkich wałów, które równolegle nanosiły na tkaninę wzory: jeden listek, drugi kwiatuszek czerwony, dwunasty kropkę. Podobało się też pomieszczenie farbiarni, które miało z 5 metrów wysokości. Stały w nim ogromne kadzie z barwnikiem. Suwnice wkładały do nich tzw. trzpień, a na każdym było 360 szpulek nici. Pracownik zamykał kadzie, ustawiał temperaturę (pod jej wpływem nici nabierały koloru) oraz krążenie i ciśnienie, żeby barwienie było równomierne. Musiała bardzo uważać na bezpieczeństwo ludzi odwiedzających zakład, np. przy bielnikach w powietrzu czuć było mocną chemią, która dla niektórych mogła być nie do zniesienia.


Projekt jest realizowany przy wsparciu finansowym miasta Białystok.